czwartek, 7 października 2010

Halic Caddesi i Targ [śr, 29.09.2010]

Po przylocie, taksówką dojechałem do domu około 3 w nocy. Pierwotnie zaplanowałem na następny poranek przejazd na uczelnię, zarejestrowanie się i pójście na pierwsze zajęcia (jak się później okazało tego dnia nie miało ich być). Optymizm. Obudizłem się o 9 - dobra pora na rozpoczęcie poznawania miasta. Wychodząc spojrzałem na tabliczkę nad wejściem: "Turkoglu 21" - ok, czyli tak się nazywa ulica, na której mieszkam (ciekawostka: to było nazwisko właściciela, Turcy umieszczają tabliczki z nazwami ulic rzadko i tylko na skrzyżowaniach).

Przeszedłem na większą ulicę opodal - Halic Caddesi. Okazało się, że w Istambule istnieje instytucja "wędrownego bazaru". Każdego dnia bazar przenosi się do innej dzielnicy. W środy przybywa do dzielnicy Fatih (otaczającej Fatih Camii). Rozciąga się na kilka ulic i trzeba przyznać, że jest imponujący. Między budynkami, na wysokości pierwszego piętra rozciągnięto liny, na których rozpięto płachty. Kiedy wychodziłem wszystko - stragany, owoce, warzywa, przyprawy, ryby, porcelany, ubrania - było w powijakach. W ciągu godziny ulica była już zadaszona, stragany równo ustawione, tak samo jak... produkty. I nie mówię tu o workach z kolorowymi przyprawami. Mango, figi, kasztany... - wszystko było ułożone w piramidy. Marchewki tworzyły linie równoległe. Estetycznie bardzo przyjemny widok. Gorzej przy kupowaniu - żeby konstrukcja się nie zawaliła to sprzedawca wybiera, a raczej bierze kolejne produkty. Bazar cieszy się ogromną popularnością.

Przechadzając się wzdłuż uczliczki łatwo zauważyć różnice - na szczycie świątyni na końcu ulicy był półksiężyc, część kobiet (5%?) była ubrana na czarno, czasami zakrywając również twarz. Ogólnie dzielnica Fatih należy do dość tradycyjnych. Oprócz mrocznie wyglądających kobiet w czerni (które same siebie żartobiliwie nazywają "Ninja"), były też kobiety normalnie ubrane, choć noszące chusty na głowie i to bez względu na wiek (powiedzmy od nastu lat) oraz panowie z brodą, czapeczką i laską.

I jeszcze jedno - kiedy wyjeżdżałem z Polski padał deszcz, a temperatura spadła poniżej 10*C. Tutaj odzyskałem lato: ponad dwadzieścia stopni i słonecznie!

Ta pogoda, ścisk i jeszcze jedna cecha Fatih (czy w ogóle Istambułu) sprawiła, że w ciągu następnych 24h wypiłem 5l wody. Mianowicie Stambuł leży na pagórkowatym terenie (ma siedem wzgórz w herbie miasta, wzgórza występują też w nazwach dzielnic, np. Goztepe, czyli Goz (Oko) i Tepe (wzgórze); ciekawostka: to na Goztepe mam zajęcia, więc lepiej tam nie ściągać na egzaminach...). Pagórkowatość terenu znaczy mniej więcej tyle, że mimo przebywania na terenie miejskim człowiek czuje się jak na podejściu w górach. Po godzinie chodzenia po okolicy wróciłem do mieszkania z pustą półtoralitrową butelką, zadowolony, że je znalazłem (ponieważ dzielnica jest stara sieć uliczek jest dość ciekawie ułożona).

Lekko ogłuszony ilością kolorów (czarny, niebieski, reszta...) usiadłem na kanapie. Po chwili oddech wrócił do normalnego tempa. "Nie ma to jak trening kardio od samego rana". Ale przecież to była dopiero pierwsza godzina w nowym mieście - innym świecie. Więc wyszedłem dalej, tym razem na dłuższą przechadzkę. (ciąg dalszy nastąpi...)

A to kilka zdjęć z bazaru, tydzień później:












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz